Pieśń i Cień - fragment

Prolog

Słońce nieubłaganie zmierzało na zachód, chowając się za wyszczerbionymi zębami murów upadłego zamku. Galicja podniosła głowę znad grządki, z której wycinała zioła. Zerknęła w niebo. Już czas wracać do domu. Spakowała rośliny i niewielki nożyk do brązowej, wysłużonej torby przewieszonej przez ramię. Z trudem podniosła się z klęczek. Czuła ból w wiekowych stawach. Powoli, z cichym jękiem, rozprostowała zgarbione plecy. Przesunęła wzrokiem po szarych ruinach. Nawet teraz, po tylu latach, gdy zamknęła oczy, mogła bez problemu przywołać obraz wysokich murów, grubych wież i garnizonu mężnych rycerzy strzegących zamku. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie Redena i jego syna Kirkora, panów Księżycowej Doliny, u których miała zaszczyt służyć.

Szybko otworzyła oczy. Westchnęła ciężko. To było dawno. Jeszcze przed upadkiem Gwiazdospadu i śmiercią młodego księcia. Teraz zostały jej już tylko wspomnienia.

Poprawiła torbę na ramieniu i pomiędzy wyłomami ruin spojrzała na zachód. Czerwona tarcza słońca zniżała się nad górami Sandren, które z tej odległości wyglądały jak szare, rozmyte pagórki. W przypływie wisielczego humoru pomyślała, że nawet słońce ucieka z Esten, chowając się za granicą królestwa. Parsknęła cichym śmiechem. Pokręciła głową i ruszyła w drogę powrotną do domu.

Chata nie stała daleko. Tuż na obrzeżach wioski. Galicja weszła na ścieżkę prowadzącą do drzwi frontowych. Mąż jej wnuczki był w ogrodzie, czyścił narzędzia. Minęła go bez słowa i weszła do izby. Flora uniosła wzrok znad wyrabianego właśnie ciasta na chleb, który będzie piekła rano. Uśmiechnęła się lekko do swojej babci.
– Dzieciaczki już śpią? – Galicja odwiesiła torbę z ziołami na kołek przy wejściu i uniosła kąciki ust, z czułością myśląc o prawnukach.
– Czekają na bajkę.
Kobieta zaśmiała się cicho, a zmarszczki na jej twarzy się pogłębiły. Bez słowa weszła do małej izdebki na końcu chaty, gdzie na sienniku, przykryci kocem, leżeli chłopiec i dziewczynka o identycznych, słomianych włoskach i buziach jak dwie krople wody.
– Jeszcze nie śpicie? – Galicja chciała, by jej głos wybrzmiał naganą, ale uśmiech złagodził jej ton.
– Chcemy bajkę! – zawołała dziewczynka. – O księżniczce!
– A nie! Bo o rycerzu i smokach, i bitwach!
– Cisza! Zaraz matka tu wpadnie i po uszach dostaniecie, żeście jeszcze nie posnęli.
Dzieci posłusznie zamilkły i wlepiły wielkie, pełne prośby oczy w twarz swojej prababci. Westchnęła ciężko, kręcąc przy tym głową, ale zaraz uśmiech powrócił na jej twarz.
– Dobrze więc – zdecydowała. – Zaśpiewam wam piosenkę o księżniczce i rycerzu.
Dzieci pokiwały skwapliwie głowami. Staruszka zaczerpnęła tchu i zaskakująco czystym głosem zaintonowała:

W dalekim kraju, pośród Czarnych Drzew
Mieszkał potężny król, co miał synów trzech
Oraz córkę jedną jedyną, piękną –
Powabną i mądrą była królewną.
Pewnego razu, z dalekich wojen,
Pomiędzy Czarne Drzewa trafił człowiek.
Jego umysł, ciało zdobiły blizny,
Nowe rany zbliżały kres mężczyzny.
Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Dostałaś serce księcia po kres czasu,
W Gwiazdy Spadku płonął miłości dar.
Król zlitował się nad tym nieszczęśnikiem,
Pozwolił córce leczyć go koszykiem
Pełnym ziół i popiołów, trawy i mchu,
By rycerz ozdrowiał i wyjechać mógł.
Mężczyzna ten odważny był i młody,
W świecie z wielkiej słynął urody.
Otworzył wreszcie swe niebieskie oczy,
Wyrwawszy się z gorączki mocy.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Zabrałaś serce księcia po kres czasu,
W Gwiazdy Spadku płonął miłości dar.

Elfki oczy zielone rzuciły czar,
Zabrawszy serce rycerza jako dar.
Zabrawszy jego wolę i wolność,
Z serca przepędziły samotność.
„Byłam szczęśliwa wśród lasów zieleni,
A teraz widząc wodę, co się mieni
Błękitem niczym szafiry i niebo,
Myślę o oczach rycerza drogiego,
Który już zdrów i na powrót w stali
Zabierze me serce, gdy się oddali”.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Zabrałaś serce księcia po kres czasu,
W Gwiazdy Spadku płonął miłości dar.

Minęły lato i jesień, i zima,
Minęła wiosna, znów lato się zaczyna.
Pora już jechać do swych ziem, do ludzi,
Lecz rycerz z wyjazdem marudzi.
Poszedł do króla, błagał pokornie,
By pozwolił zabrać dziewczę nadobne
Ze sobą do pałacu, jako żonę,
I zapewnić jej mężowską ochronę.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Dostałaś serce księcia po kres czasu,
W Gwiazdy Spadku płonął miłości dar.

Król Lasu zły był, smucił się, żałował.
Ręki córki odmówić próbował.
Lecz piękna królewna, zakochana,
Uczuciem do rycerza kierowana,
Gotowa była poświęcić dzieciństwa dom
Za miłość odpowiadającą snom.
Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Zabrałaś serce księcia po kres czasu,
A rycerz zabrał ciebie w siną dal.
Przybywszy do Dolin z Księżyca,
Żyli wśród ludzi, czekając dziedzica.
Lecz szczęście ulotne jak puchowa chmura –
Płonie w swym zamku królewska córa.
Popioły wirują na silnym wietrze,
O upadku pałacu wicher szepcze.
Czarny Las szumi w straszliwej rozpaczy,
Król swej córki już nigdy nie zobaczy.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Chętnie odeszłaś z Czarnego Lasu,
Gwiazda spłonęła, po tobie został żal.

Umarł książę i umarła księżniczka,
Zginęła też ich młoda dziedziczka.
Las zapłakał czarnymi żalu łzami,
Elfy gardzą ludźmi już latami.
Nic nie ukoiło smutku króla,
Tęsknota jako najgorsza tortura.
Zamknął szczelnie las ciemny i straszny,
Żaden powód nie był na tyle ważny,
By człowiek samotnie czy w kompanii
Wkroczył w mroki Czarnych Drzew matni.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Zielonymi oczami rzuciłaś czar,
Chętnie odeszłaś z Czarnego Lasu,
Gwiazda spłonęła, po tobie został żal.

Twe oczy zielone jako świeża trawa,
Odeszłaś, ukochana, jak cień, mara.
W ogniu gorącym i czerwonym jak krew
Umilkł twój delikatny głos, słodki śpiew.
A ja, rycerz, kiedyś piękny i młody,
Na którego rzuciłaś czar swej urody,
Błądzę po polach zielonych, umarły.
Szukam, lecz twe ślady płomienie zatarły.

Córko elfów, piękna królewno Lasu,
Twe zielone oczy zgasły, zniknęły.
Bólu mego nie ukoi upływ czasu.
Gwiazda upadła, jej mury runęły.

Dzieci zasnęły, nim skończyła pieśń. To dobrze. Końcówka zawsze ją smuciła. Ale te ostatnie zwrotki Galicja śpiewała już dla siebie.
Wstała z trudem. Otuliła dzieci, ucałowała ich czoła, zdmuchnęła świeczkę stojącą na podłodze. Po wyjściu z izby zamknęła za sobą skrzypiące drzwi i podeszła do bujanego fotela przy oknie. Usiadła w nim i westchnęła.

– Babciu – usłyszała głos od kuchni.
– Co tam, Floro?
– Ta piosenka, którą śpiewałaś… – Kobieta podeszła bliżej, wycierając spracowane dłonie o fartuch. – Czemu tak bardzo cię wzrusza? To tylko bajka.
– Nie bajka, dziecko. Prawda ubrana w piękne słowa. – Galicja ponownie westchnęła.
Flora milczała dłuższą chwilę.
– Pamiętam, że kiedyś, gdy byłam mała, płonął zamek.
Staruszka przytaknęła.
– Tak… Byłaś wtedy młodsza niż twoja mała Gulda. To było w roku, kiedy twoja biedna matka zmarła na suchoty.
– Czy to właśnie to? Ta piosenka opowiada o Gwiazdospadzie?
Staruszka skinęła ponownie.
– Ale ja pamiętam elfy. Znaczy… tak mi się zdaje, że to były elfy. Były ich setki. W pięknych zbrojach odbijających promienie słońca. Tak pięknie śpiewały…
– Były elfy, wnuczuś. Były. – Galicja pokiwała głową. – Może król Landon przyprowadził armię, bo czuł, że jego córka jest w niebezpieczeństwie? Nie wiem. Ale przybyły za późno. Zamek już się dopalał i jedyne, co mogły zrobić, to śpiewać pieśni żałobne. Wydaje mi się, że zabrały ją do domu. Ale nie jestem pewna.
– Ją? Znaczy ciało naszej księżnej pani Likeji?
– Nie, kochanie. Jej córkę. Naszą małą księżniczkę.
– Ależ babciu, wszyscy w zamku zginęli. Widzieliśmy, co z niego zostało. Zgliszcza ino, nic więcej. Była ledwie dzieckiem. Jak ja. Nie uciekłaby sama z zamku oblężonego wojskiem.
Galicja westchnęła i przetarła dłonią oczy. Za dużo śmierci widziała w swoim życiu. Była zmęczona. Tak bardzo zmęczona.
– Może i masz rację. – Wzruszyła ramionami zrezygnowana. – Ale ja ciągle mam nadzieję, że nasza malutka księżniczka przeżyła. Była taka piękna… Wolę myśleć, że żyje gdzieś szczęśliwa, niż że jej szkielet dawno obrócił się w proch w tych ruinach.
– Teraz mamy nowego pana. – Na twarzy młodej kobiety zagościł grymas i bez przekonania dodała: – Lord Namir nie jest taki zły… Podobno w innych włościach panowie gorzej traktują swoich poddanych.

Galicja pokręciła głową.
– Ja długo już nie pożyję, ale dla dobra twego i twych pociech codziennie modlę się do bogów, by pewnego dnia nasza prawowita dziedziczka powróciła.
– Idź już spać lepiej, babuś. Nie trać czasu na mrzonki.
Niedaleko od domu, w ruinach starego zamku zgasły ostatnie promienie słońca. Wiatr zagwizdał między szczerbatymi murami. Czy to śmiech? Wiatr ustał. Echa ucichły.

Rozdział 1

Kastor zarzucił kaptur na głowę i przyspieszył kroku. Nie chciał być w dzielnicy biedoty po zachodzie słońca. Podszedł do wylotu uliczki wciśniętej między dwoma obdrapanymi budynkami i rozejrzał się czujnie. Zmrużył oczy, by lepiej widzieć w zapadającym zmroku.

Pusto.

Jeszcze raz spojrzał w lewo, ruszając na prawo, i wtedy usłyszał mokre plaśnięcie, a do jego nozdrzy doleciał ohydny smród zruszonego rynsztoka. Zerknął pod nogi i z obrzydzeniem wykrzywił wąskie usta. Cofnął się o krok, pochylił lekko i przyjrzał swojemu skórzanemu, wysokiemu butowi, który jeszcze chwilę temu był tak samo zakurzony jak lewy. Teraz lśnił niezdrowym połyskiem miejskich nieczystości. Kastor przeklął pod nosem. Dobrze, że buty były nowe i wysokie. Przynajmniej stopę miał nadal suchą.

Podszedł kawałek dalej, na środek ubitej drogi, i spróbował lewą nogą wzbić trochę piasku na prawy but. Bez efektu. Ziemia była zbyt twardo sprasowana niezliczoną ilością stóp i kopyt przemierzających ulice miasta każdego dnia.
Szelest. Dochodził gdzieś z boku. Kastor poderwał głowę, napiął mięśnie nóg, gotowy zaatakować lub uskoczyć. Jego ręka odruchowo powędrowała pod poły nowego płaszcza i odszukała sztylet. Zacisnął palce na rękojeści i rozejrzał się czujnie. Nikogo w zasięgu wzroku. Nasłuchiwał. Długo nic, aż wreszcie szelest się powtórzył. Kastor błyskawicznie skierował wzrok w stronę dźwięku. W cieniu kolejnego budynku piętrzyła się sterta śmieci, a zaraz obok rosła niewielka kępka trawy. I znów ten szelest.
Stare płótna i resztki warzyw uniosły się na kilka cali, jakby nagle odpady nabrały powietrza, a chwilę potem opadły z łoskotem wprost na drogę. Spod śmieci, niczym z procy, wyskoczył dorodny szczur i przeciąwszy ulicę, zniknął w mroku dogasającego dnia.
Kastor rozluźnił się. Puścił sztylet i podszedł do kępki trawy, po czym wytarł o nią prawy but. Obejrzał efekt swoich wysiłków. Cóż… musi wystarczyć. Nie miał teraz głowy do przejmowania się garderobą.
Miał już dość miast takich jak Tylen. Chciał stąd odjechać najszybciej, jak się da. Zerknął na niebo. Słońce już na dobre schowało się za budynkami. Dobrze, że do wschodniej bramy miał niedaleko.
Ruszył szybkim krokiem przed siebie. Minął jeszcze dwa skrzyżowania, nim wreszcie dostrzegł drewniany, wyszczerbiony szyld na dwóch skrzypiących łańcuchach, tuż nad wejściem do karczmy. Gdy tylko pchnął grube drzwi, jego uszy momentalnie zaatakował gwar rozmów, kontrastujący z ciszą ulicy, na której Kastor stał jeszcze przed chwilą. Mimowolnie się skrzywił. Lekko zmrużył oczy i rozejrzał się po wnętrzu. Karczma była duża i najwyraźniej popularna. Stało w niej, na oko, około dwadzieścia sporych stołów i wszystkie były zajęte. Usta Kastora wygięły się w nieprzyjemnym grymasie. Powiedziano mu, że tutaj znajdzie przewodnika i rozpozna go bez problemu. Ale w tym tłumie? Większość mężczyzn była w średnim wieku, a koloru włosów nie da się ocenić w półmroku. Opis, który mu podano, był zbyt ogólny. Kastor nie miał zamiaru robić z siebie idioty i pytać każdego obecnego w sali o imię.
Odrzucił kaptur i przeczesał palcami krótkie, kruczoczarne włosy. Nikt w karczmie nie zwrócił na niego uwagi, więc powoli ruszył w stronę kontuaru, przepychając się między gośćmi tego średniej klasy przybytku. Oparł się przedramionami o drewniany, wysłużony blat i skinieniem głowy przywołał karczmarza.
Chudy mężczyzna o rozbieganych oczach podszedł z ociąganiem. Kastor wyciągnął z mieszka przy pasie cztery monety. Dwie z nich położył na wypolerowanym drewnie.

– Podaj mi piwo. Tylko z tych lepszych, a nie szczyny, które zwykle lejesz przyjezdnym.
Karczmarz nadął chude policzki i wyprostował się gwałtownie.
– Coś ty, panie! U mnie tylko dobre piwo lane!
Kastor uraczył go sceptycznym spojrzeniem.
– Mam uwierzyć, że każdemu, kto wkracza do miasta przez wschodnią bramę i płaci miedziakami, serwujesz najlepsze piwo, jakie masz? – Nie czekał na odpowiedź i tym razem znacznie twardszym głosem powtórzył: – Podaj mi piwo. To lepsze.
Mężczyzna bez słowa skinął głową i nachylił się do beczki pod kontuarem. Gdy stawiał na nim kufel, najemnik rzucił na drewniany blat dodatkowe dwie monety.
– A to za informację.
Gospodarz wykrzywił usta w grymasie, który chyba miał przypominać złośliwy uśmiech.
– Nie jesteś stąd, co?
– Skąd taki wniosek?
– Lokalni nie płacą za informacje. Co najwyżej zdobywają je pięściami.
– Jeżeli tak wolisz… – Kastor wyciągnął dłoń w stronę monet, lecz nim zdążył je zabrać, sprawna ręka karczmarza zgarnęła je z kontuaru.
– Monety to miła odmiana – usłyszał i skinął głową.
– Szukam przewodnika. Kupca.
Karczmarz zaśmiał się krótko i wskazał brodą gości za plecami Kastora.
– Wybierz sobie któregoś. Wszyscy kupcy. A i pewnie niejeden z nich bawi się w przewodnika
– A Bonero znasz?
Karczmarz prychnął pod nosem.
– Tego starego gadułę? Pewnie. Uwielbia opowiadać niestworzone historie, gdy tylko ktoś zechce go słuchać. Ale mówią o nim, że ma trochę poprzestawiane klepki w głowie, jeżeli wiesz, panie, co mam na myśli.
Kastor zaczął bębnić palcami o blat.
– Jest tu dzisiaj czy nie?
– Ano jest. Siedzi tam. – Karczmarz wskazał chudym palcem na salę. Kastor się obejrzał. – Widzisz tę grupę w rogu? Bonero to ten, co najwięcej gada.
Kastor bez słowa zabrał kufel z piwem i ruszył w kierunku stolika, przy którym zasiadało pięciu mężczyzn. Dyskutowali o czymś głośno, ale przez ogólny gwar w karczmie nie był w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Przez salę szedł wolno, przeciskając się między stolikami i przyglądając się tym, do których zmierzał. Dwóch wyglądało na dwadzieścia kilka lat. Mogli być w wieku Kastora. Tych wykluczył od razu. Jeden miał długie, ciemne włosy. To też nie pasowało do opisu, który otrzymał. Więc albo to ten blondyn z brodą, albo ten siedzący tyłem.
– Witam. – Stanął przy stoliku i nieznacznie skinął głową.
Wszyscy mężczyźni spojrzeli wprost na niego z wyraźnym zaciekawieniem. Żaden się jednak nie odezwał.
– Poszukuję Bonero.
Kupiec z jasnymi włosami, gęsto przetykanymi siwizną, który do tej pory siedział tyłem, odchrząknął cicho.
– Jam Bonero.
– Czy możemy porozmawiać na uboczu? Mam interes do omówienia.
Kupiec zmierzył Kastora spojrzeniem, które ten mógłby najlepiej określić jako oceniające. Chyba inspekcja wypadła pomyślnie, bo mężczyzna ledwie dostrzegalnie skinął głową. Potem odwrócił się do swoich towarzyszy i sztucznie wesołym głosem zawołał:
– Cóż, panowie, praca dopadła mnie nawet w wolny wieczór! Dokończę swoją opowieść następnym razem.
Kastor odsunął się o krok, by zrobić miejsce wstającemu od stołu Bonero. Bez słowa podążył za nim, gdy ten już chwycił swój kufel i pewnie ruszył przez pomieszczenie. Zatrzymali się w kącie, przy stoliku pod schodami, którego Kastor wcześniej nie zauważył. To musiał być jedyny pusty stolik w tym przybytku.
– A zatem, panie… – zaczął Bonero, siadając na drewnianym krześle ustawionym przodem do sali.
Kastor nie lubił mieć drzwi za plecami. Zwłaszcza w tak dużym pomieszczeniu. Chwycił oparcie drugiego siedziska i przesunął je w bok, pod ścianę. Usiadł obok kupca i w półmroku przyjrzał się jego twarzy. Miał wrażenie, że przez ulotną chwilę na ustach starszego mężczyzny zagościł domyślny uśmiech, ale to odczucie szybko minęło.
– Kastor – przedstawił się.
– A zatem, panie Kastorze, czym mogę służyć?
– Sam Kastor wystarczy.
Kupiec milcząco skinął głową.
– Poszukuję przewodnika. Podróżuję do Kerbos – dodał.
Łagodny, czy wręcz dobrotliwy uśmiech nie schodził z ust Bonero. Nie odrywając spojrzenia od jego twarzy, Kastor oparł się na krześle, z pozoru zrelaksowany, ale mięśnie wciąż miał napięte. Na wszelki wypadek. Coś w wyglądzie i zachowaniu tego mężczyzny mu nie pasowało. Jakiś wewnętrzny instynkt, na którym nauczył się polegać, podpowiadał, że to wesołe gadulstwo Bonero to tylko fasada.
– Do Kerbos, mówisz… – Kupiec zakręcił płynem w swoim kuflu, na kilka chwil spuszczając na niego spojrzenie. Wreszcie wzruszył ramionami i podniósł wzrok na Kastora. – Droga wydaje się prosta. Nie bardzo rozumiem, po co ci przewodnik. Wyjedziesz bramą północną z Tylen prosto na trakt biegnący przez Stepy Południowe, będziesz się trzymał ubitej ścieżki i oznakowań, to za około dwa tygodnie powinieneś dotrzeć na miejsce.
– To za późno. Zależy mi na czasie – wyjaśnił Kastor.
– Dlaczego?
– Ja płacę złotem, a ty nie pytasz.
Sięgnął pod poły płaszcza i z kieszeni kubraka wyciągnął pokaźny mieszek. Drgnął z zaskoczenia, gdy starszy mężczyzna w locie chwycił rzuconą mu sakiewkę. Nie spodziewał się po nim takiego refleksu.
– Dokądkolwiek zechcesz.
Szeroki, pełen uniżenia uśmiech, który wykrzywił usta Bonero, wywołał w Kastorze obrzydzenie. Mężczyzna natychmiast spoważniał i wyprostował się na krześle. Czyżby jednak źle wybrał przewodnika? Trudno… Ostatecznie nie miał za bardzo spośród kogo wybierać, jeżeli zależało mu na tym konkretnym kierunku podróży. Do Kerbos sam by trafił. Bywał tam wielokrotnie i doskonale znał trasę przez Stepy. Ale jemu nie chodziło o cel, tylko o samą drogę.
– Cieszy mnie twój entuzjazm. – Rozparł się na krześle i pokiwał głową z uznaniem. – Mało kto tak spokojnie przyjmuje perspektywę podróży przez Czarny Las.
Bonero zakrztusił się piwem.
– Słucham?! Czarny Las? – Energicznie pokręcił głową i z hukiem odstawił kufel na blat. – O tym nie było mowy. – Odrzucił mieszek.
Kastor złapał woreczek jedną ręką i odłożył go na stół.
– Och? Czyżby to był problem? – zapytał niewinnie.
– Problem? Problem?! – Bonero pokręcił głową i potarł ręką czoło, jakby wycierał pot, ale Kastor nie dojrzał na jego skórze nawet kropelki. – Mam życie, z którego jestem zadowolony. Mam pracę, którą lubię i na której zarabiam. Naprawdę myślisz, że mógłbym ucieszyć się z perspektywy podróży w granicach Czarnego Lasu? Myślisz, że życie mi niemiłe?
Kastor przez dłuższą chwilę milczał, dokładnie przyglądając się twarzy przewodnika.
– Kłamiesz – stwierdził wreszcie bardzo cicho.
Bonero zamrugał raptownie. Wyraz świętego oburzenia zastąpił wcześniejszą grozę.
– Słucham? – Głos kupca wydał się o ton za wysoki. – Nie będę tu siedział i słuchał, jak mnie obrażają. To ty przyszedłeś do mnie, a nie na odwrót. Jeżeli jesteś takim szaleńcem, by podróżować przez Czarny Las, droga wolna. Życzę miłej reszty życia. Bo nie będzie za długa. – Bonero jednym haustem dopił zawartość kufla i wstał z rozmachem, szykując się do odejścia.
– Jeżeli to nie ty kłamiesz… to zrobił to Rejbat.
Bonero zamarł. Jego brązowe oczy pociemniały, a z twarzy zniknął wszelki wyraz, skryty pod kamienną, nieprzeniknioną maską. Kastor zaśmiał się krótko, a potem wskazał mu krzesło, które ten przed chwilą opuścił. Kupiec usiadł powoli, ostrożnie, nie spuszczając wzroku z rozmówcy.
– Powiem ci, Bonero, bo chyba mogę ci mówić po imieniu? Uwielbiam obserwować reakcję ludzi, gdy wspominam to miejsce. Czarny Las. – Uśmiech na twarzy Kastora stał się szerszy, nadając mu zwodniczo niegroźny wygląd. – Nazwa tego królestwa na większość ludzi działa jak zaklęcie. – Pochylił się do przodu, opierając przedramiona na blacie stolika. Ściszył głos do konspiracyjnego szeptu. – Zupełnie jakby ktoś rzucał na nich klątwę. Najpierw na twarzach pojawia się zdziwienie. No bo kto w dzisiejszych czasach wspomina tego sąsiada Esten, o którym się przecież nie mówi? A potem szok. Bo jednak ktoś śmiał wypowiedzieć na głos nazwę królestwa elfów. Wiesz, co potem robi większość ludzi? – zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. – Wykonują w powietrzu jakieś dziwne znaki ochronne. Chwytają za amulety albo guziki. Choć co ma to dać, to do dziś nie wiem. Niektórzy wzywają bogów. Najczęściej Imoni. Tego też nie rozumiem. Czy nie jest to bóg niewinnych? – Pokręcił głową. – Może wszyscy się za takich uważają…
– Imoni to też bóg, który prowadzi zmarłych w zaświaty – dodał cicho Bonero. Z jego głosu zniknęło wszelkie rozbawienie.
W oczach kupca Kastor dostrzegł rezerwę, a w postawie czujne napięcie.
– Tak… Niektórzy utożsamiają Czarny Las ze śmiercią.
– Nie bez przyczyny. Nie wiem, co słyszałeś na temat tego miejsca, ale ja tam byłem. I do dziś dziękuję bogom, że wyszedłem stamtąd żywy. To, co widziałem… – Bonero pokręcił głową.
Kastor się ożywił. Chciał wiedzieć więcej na temat tego tajemniczego królestwa i legend, które o nim słyszał. A słyszał ich niemało. Zastanawiał się nieraz, ile było w nich prawdy.
– Tak? – dopytał niecierpliwie.
Bonero otrząsnął się z zamyślenia, a jego czoło przecięły głębokie zmarszczki.
– Rejbat – zmienił temat. – Skąd się znacie?
Kastor westchnął cicho.
– Można powiedzieć, że obracamy się w podobnym środowisku.
– Jesteś najemnikiem? Też podrzynasz gardła w ciemnej uliczce za odpowiednią opłatą?
– Jestem najemnikiem, tak. Ale na pewno nie sztyletem do wynajęcia.
Kupiec splótł dłonie i ułożył je na stole ostrożnym, wyważonym ruchem. Wyglądał na opanowanego, ale nie dał rady ukryć, jak od zaciskania palców nagle pobielały mu knykcie.
– Więc… Kastorze… co takiego Rejbat ci powiedział?
Kastor milczał chwilę tylko po to, by wzmóc jego niepokój. Widząc, jak starszy mężczyzna pulsacyjnie zaciska i rozprostowuje palce splecionych dłoni, wiedział, że osiągnął swój cel.
– Podobno podróżujesz przez Czarny Las regularnie. A mnie zależy, by jechać akurat tą trasą.
– Nie regularnie i na pewno nie przez Czarny Las. Ale fakt… podróżuję… w pobliżu. – Bonero westchnął i po raz pierwszy, odkąd padła nazwa królestwa elfów, oparł się o krzesło. – Nic dziwnego, że nie mogłeś znaleźć przewodnika. Prawie nikt nie chce już jeździć tamtym traktem. Wolą nadłożyć drogi, ale bezpiecznie dotrzeć do celu. Skoro chcesz, poprowadzę cię skrótem. Uprzedzam, że do lasu nie wjedziemy dalej, niż to absolutnie konieczne.
Kastor powoli skinął głową, by pokazać, że słucha uważnie.
– To inne królestwo, a nieproszeni goście nie są mile widziani. Okrążymy puszczę, w paru miejscach ją przetniemy, ale zawsze, gdy będziemy w obrębie drzew, masz mnie bezwzględnie słuchać, jasne?
Na dźwięk tych słów najemnik uniósł brew. To było coś nowego. Już od bardzo dawna nie wykonywał niczyich rozkazów. I teraz też nie zamierzał.
– Powiedzmy, że wysłucham rady.
– Rady? – prychnął Bonero. – A swoje życie lubisz? Bo jeżeli tak, to lepiej, byś mnie słuchał.
Kastor z ociąganiem skinął głową.
– Niech będzie.
– Powinniśmy skrócić podróż do pięciu, może siedmiu dni. Kiedy chcesz wyruszyć? – spytał Bonero nieco swobodniejszym tonem.
– Jutro. Najdalej pojutrze skoro świt. Oprócz mnie jest jeszcze trzech mężczyzn.
– W takim razie ze mną pojedzie siostrzeniec, jeżeli nie masz nic przeciwko. Obiecałem zabrać go w swoją następną podróż. Ma czternaście lat, więc jest już prawie mężczyzną.
Kastorowi było wszystko jedno. On sam swoją pierwszą poważną wyprawę odbył w wieku lat jedenastu. Obecność chłopaka nie będzie mu zawadzać. Mimo to musiał zapytać:
– A nie boisz się zabierać swego siostrzeńca w tak niebezpieczną podróż do tego strasznego kraju?
– Możesz darować sobie ironię. Jak już mówiłem, do lasu nie wjedziemy dalej, niż to konieczne. Poza tym będę miał ciebie i trzech zbrojnych do obrony, prawda?
– A myślałem, że to ja wynajmuję ciebie, a nie na odwrót.
Bonero uśmiechnął się lekko.
– Dolicz to do kosztów podróży pod moim przewodnictwem. I nasz rachunek będzie się zgadzał.
Kastor przytaknął bez słowa.
– Jeżeli mamy jechać koło Czarnego Lasu, muszę zebrać parę rzeczy – usłyszał jeszcze.
– Zatem pojutrze o świcie. Ruszymy spod zachodniej bramy. Będziesz przewoził jakieś towary?
– Jeżeli ci to nie przeszkadza, to chętnie. Nie bardzo chcę zostawiać swoje tkaniny w tutejszych magazynach.
– W porządku. Mów wszystkim, że wynająłeś nas do ochrony. Jeżeli ktoś będzie się tym interesował.
Kastor dopił resztkę piwa i odstawił kufel na stół. Wstał, pożegnał się krótko i ruszył do wyjścia. Postąpił ledwie dwa kroki, gdy za plecami usłyszał szept:
– Czarny Las…
Coś w tonie głosu go zaintrygowało. Obejrzał się przez ramię. Bonero dalej siedział przy stoliku, zapatrzony w owalny medalion, który trzymał w dłoni, a którego złoty łańcuszek zwisał mu na szyi. Medalion ten Kastorowi skojarzył się z miniaturowymi portretami, jakie zwykli zamawiać u artystów szlachcice. Zazwyczaj przedstawiały one ukochaną osobę. Zapewne i tym razem nie było inaczej.
Twarz Bonero złagodniała, a na jego usta wypłynął smutny, pełen tęsknoty uśmiech. Kupiec pogładził opuszką powierzchnię medalionu i westchnął.
– Tyle lat… – Jego szept ledwie przebił się przez gwar w karczmie i dotarł do uszu Kastora.
Najemnik mocno zmarszczył brwi. Czy cały ten lęk i liczne przestrogi były tylko wystudiowaną grą? Tylko po co? Może czas pokaże…

Obrócił się plecami do kupca i przebrnął przez tłum do wyjścia z karczmy.